Mateusz Pakuła jednocześnie obniża i podnosi poprzeczkę – tak było w kilku jego poprzednich przestawieniach, tak jest też teraz w „Skórze po dziadku” wystawionej w Łaźni Nowej w Krakowie.
Obniża, bo opowiada historię pogromu kieleckiego od zera, wtrąca wypowiedzi badaczy i aktywistów, sięga po relacje świadków. Właściwie można wejść na spektakl, nie wiedząc kompletnie nic i wyjść z całkiem sporą dawką wiedzy, poruszonymi emocjami, głębokim poczuciem wstydu i przynależności (bo to, co robi jeszcze Pakuła, to świetne powiązanie historii ze wspólnotą – nie udaje się u niego wymigać od współodpowiedzialności, tu my, to nasi zrobili. Pakuła nie pozwala na odcięcie się, na dystans intelektualny i idącą zaraz za nim separację narodową, nie da się tu powiedzieć: „to nie moja Polska”, „to nie moja wspólnota”).
Jednocześnie podnosi poprzeczkę, bo mocniej niż w książce, która splatała historię żydowskiego pogromu i historię uwięzienia i uwolnienia jego dziadka z kieleckiego więzienia, kładzie nacisk na kruchość życia i jego paradoksalną elastyczność, a ten wniosek wydaje mi się bardziej ukryty, mniej czytelny, mniej widoczny dla niewprawnego oka. To powolne odbijanie się Pakuły ku coraz bardziej uniwersalnym wątkom, coraz dalej od partykularnych historii narodowych i opowieści domowych, wydaje mi się coraz ważniejszą cechą jego twórczości, ruch autora-reżysera, obecny już od kilku dramatów, stopniowo staje się coraz bardziej widoczny.
Pozornie chodzi bowiem o proste i wciąż modne przeplatanie się historii domowej i narodowej, odczytywanie mało znanej historii uwięzienia dziadka oraz wypartej historii pogromu kieleckiego. No dobrze, nie on jeden robi taką przeplatankę. Ale u niego te zabiegi mają cel, dość odległy od widocznego na pierwszy rzut oka zaangażowania emocjonalnego i intelektualnego przebodźcowanej publiczności.
Otóż u Pakuły chodzi właśnie o wzajemne komentowanie się tych wątków, dopowiadanie innych treści. Bo dziadek Pakuła uświadamia, że dopóki nie nastąpi śmierć, z życiem można zrobić wszystko, że tylko śmierć jest ostateczna, a życie – elastyczne, zmienne, raczej dobre, otwarte, pełne rozmaitych potencjalności. Jego historia przebiega tu dokładnie pod prąd historii pogromu – bo Żydzi ocaleni z Zagłady, szukający spokojnej przystani w Kielcach w 1946 roku, zostają zgładzeni i rozpędzeni przez gawiedź, tłum, którego mdłych zeznań możemy wysłuchać ze sceny.
Tak, stary Pakuła ma rację, myślimy, w życiu można wszystko, każda sytuacja może się zmienić, nic nie jest trwałe i dopóki ktoś ci nie rozwali głowy kamieniem, wszystkie perspektywy są otwarte. Ten optymizm, gotowość na potencjalność kontruje jednak wspomnienie wydarzeń z kamienicy przy Planty 7/9.
Kupcie sobie bilety na następne przedstawienia, nawet jeśli czytaliście książkę. To są różne historie.
Fot. Klaudyna Schubert, z archiwum Łaźni Nowej.