Dania orientalne w galerii handlowej, czyli literatura peryferii

Przewaga języka angielskiego na rynku wydawniczym jest tak duża, że wydaje nam się oczywista. Jednocześnie sprawia ona, że wszystkie pozostałe języki i ich literatury stają się peryferiami, a angielski trwale zajmuje pozycję hegemona, którego właściwie nic nie jest w stanie naruszyć. W Polsce ponad 55% produkcji wydawniczej to przekłady z angielskiego, pozostałe 45% zajmuje polski i wszystkie pozostałe języki.

Ten układ sprawia, że – jeśli w ogóle można mówić jeszcze dzisiaj o kanonie – ma on wymiar dwujęzykowy, dotyczy osobno literatury polskiej i obecnej u nas dość widmowo literatury światowej, przy czym ten drugi opiera się na książkach napisanych w oryginale przede wszystkim po angielsku. Nie chodzi mi teraz o to, byśmy zamieniali się wszyscy w krytyków anglo-globalizmu, ale byśmy dostrzegli, że taki układ rynku odtwarza globalne, zunifikowane hierarchie, nie tylko dublujące problemy istotne w zachodnim świecie języka angielskiego, czy konserwujące jego normy kulturowe i ekonomiczne, ale dające nam naskórkowe wrażenie kontaktu ze światem.

Jakie są konsekwencje praktyczne tego układu? Najpierw te najbardziej przyziemne – ze wszystkich tłumaczy to właśnie tłumacze języka angielskiego zarabiają najmniej, bo też największy jest tu rynek i najwięcej osób go obsadza. To jest wątek paradoksalny, bo w jakiś sposób tłumacze ci reprezentują interesy hegemona, ale są na tym w gruncie rzeczy stratni. Wielu wydawców z pogranicza piractwa albo na wiecznym dorobku próbuje urywać po 50 zł na arkuszu, bo zawsze może szantażować tłumaczy, że znajdzie kogoś tańszego. Z drugiej strony zaś, tłumacze z „mniejszych” języków nie bardzo mogą sobie pozwolić na specjalizacje, o czym mówił Tomasz Kwiecień na spotkaniu z osobami zrzeszonymi w Stowarzyszeniu Tłumaczy Literatury. Ktoś, kto chce się utrzymać z tłumaczenia, musi brać praktycznie wszystkie zlecenia – od literatury popularnej, przez książki popularnonaukowe, dziecięce, po łapaną z rzadka literaturę wysoką. 

Teraz poziom wyżej, ale dalej jesteśmy blisko ziemi: z angielskiego dostajemy największe barachło, często też przypadkowe rzeczy, opakowane jako „uniwersalne” i (w domyśle) „ważne”, bo „zachodnie”, szybko podchwycone, wydane, komentowane, chwalone przez duże media zagraniczne. Przykład: o #metoo wiemy najwięcej dzięki publikacjom amerykańskim, których popularność zagłusza bardzo słabe echo tego zjawiska w Polsce, a recepcja krytyczna takich słabizn jak „Kociarz” Kristen Roupenian daje pozór silnego i wywrotowego nurtu o wymiarze globalnym. W ten sposób zanika różnorodność, ale też powstaje skrzywiony obraz rzeczywistości, skrzywiony, bo reprodukujący postsekularną hierarchię wartości Pierwszego Świata.

Wchodzimy poziom wyżej i dotykamy sufitu, co prawda nie szklanego: autorzy i autorki, a także wydawnictwa publikujące książki w innych językach nie są w stanie się przebić do dużych agencji sprzedających prawa, ani do zagranicznych wydawnictw biorących ich publikacje pod uwagę. Z reguły taki ruch udaje się wykonać tylko tym, którzy się najlepiej sprzedają, tym, którzy w pewien sposób reprodukują konwencje maistreamowej zachodniej prozy, ubarwiając je „kolorytem lokalnym”, a zatem dokonując pewnego rodzaju imitacji z lekką zmianą. Na podstawie ich książek budujemy często generalizujące wnioski, wyrabiamy sobie opinię na temat systemu wartości, wrażliwości, głównych bolączek ich kultur, uznając przekłady za reprezentatywne i typowe, a nie w jakiś sposób wyjątkowe. Jest to sąd uprawiony o tyle tylko, jeśli założymy że Szczepan Twardoch i Remigiusz Mróz – polscy autorzy na eksport –mogą reprezentować polską literaturę.

O ile większość redaktorów i redaktorek nabywających dość dobrze wie, co się dzieje w literaturach anglo-języcznych i dość łatwo może samodzielnie zweryfikować wartość podsuwanych im przez agentów książek, o tyle w przypadku tytułów nie-anglojęzycznych skazana jest na pośredników i opinie recenzentów wewnętrznych, tłumaczy, agentów. Ten wydłużony ciąg sprawia, że świetni autorzy i autorki tułają się po różnych wydawnictwach, nie wywołując większej dyskusji krytycznej. Sofi Oksanen, pisząca po fińsku autorka o estońsko-fińskich korzeniach, w ciągu 12 lat wydała w Polsce 5 powieści w 3 wydawnictwach: Świat Książki, Czarne, Znak.

Tymczasem tylko literatura pisana na peryferiach, w innych językach gwarantować może prawdziwy „koloryt lokalny”, bo to, co wytwarza literatura centrum, jest jedynie złudzeniem kulturowej odmienności i różnorodności. Jeden z badaczy zajmujących się tym tematem, Stephen Owen, porównuje produkcję literacką w języku angielskim do „food courts” – restauracji umieszczonych w galeriach handlowych. Obiecują nam orient, a wiadomo co dają.

 

 Tradycyjnie, tego rodzaju przemyśleń o rynku i życiu literackim dostarcza mi Festiwal Conrada, który od poniedziałku trwa w Krakowie. W tym roku jednak w sensie pozytywnym – bo KBF, jeden z organizatorów Festiwalu, nawiązał współpracę z siecią CELA, której głównym zadaniem jest wspieranie mniejszych języków, innych wizji świata i innych autorów, właśnie nie angielskich. CELA, podobnie jak programy rezydencjalne dla badaczy i badaczek, dla tłumaczek i tłumaczy, może się przyczynić do podważenia pozycji hegemona, choć nie oszukujmy się, z pewnością może to być lekkie nagryzienie. Ta sieć zadziała jednak wtedy, gdy wydawcy się o niej dowiedzą i powiedzą „sprawdzam” promowanym przez CELA osobom piszącym i tłumaczącym.

W ramach projektu w 28 października w Krakowie będzie można spotkać i posłuchać fragmentów prozy:

  • Danieli Costy z Portugalii (w przekładzie Gabriela Borowskiego)
  • Nikki Dekker z Holandii (w przekładzie Olgi Niziołek)
  • Anna Beata Háblová (w przekładzie Agaty Wróbel)

Współpraca: Festiwal Conrada.

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *