Ampułka to raj w płynie

Mariusz Sieniewicz, Walizki hipochondryka
Znak 2014

Coś się skończyło, nic się nie chce zacząć – tym cytatem z Mariana Stali najlepiej opisać najnowszą powieść Sieniewicza. Widać tutaj bowiem, że wytarły się i wyczerpały te narzędzia, chwyty i metafory, które stanowiły najbardziej charakterystyczne cechy jego warsztatu. Walizki hipochondryka kończą więc chyba pewien etap, choć nie zarysowują nowego otwarcia. Są kolejnym monologiem, opowieścią o bolączkach sieniewiczowych. O ile jednak wcześniej autor albo zaskakiwał formalnie, albo bawił, albo z premedytacją dręczył, o tyle teraz przepracowuje lekko swoje stałe rekwizytorium. Akcja powieści rozgrywa się w szpitalu i u Sieniewicza to przecież motyw klasyczny, wszyscy jego bohaterowie w jakiś sposób są chorzy, wymagają opieki, niedomagają. Dysfunkcja ciała zawsze jest u niego znakiem jakiegoś innego, głębszego niedomagania, a los jednostki staje się metaforą choroby całego organizmu. Umieszczony w szpitalu i szykowany do operacji usunięcia kamieni Emil Śledziennik dzieli na etapy swoje życie, analizuje kolejne związki i relacje, unosi się na falach ketonalu i dolarganu. W czasie tej nadświadomej analizy Śledziennik przedstawia siebie jako człowieka nudnego, słabego, wiecznie błądzącego, stroniącego od życia i emocji. Autoanaliza jest więc tu podróżą w przeszłość i zarazem rozliczeniem z samym sobą, wskazaniem własnych win, niedociągnięć, chorób. Śledziennik to hipochondryk, który we własnym ciele ciągle dostrzega jakieś choroby trwające albo potencjalne:

– Czy choruje Pan na nadciśnienie?
– Oczywiście, od casu studiów ma podwyższone. Sto na stop pięćdziesiąt i nie jest to jego ostatnie słowo (…)
– Cukrzyca?
– Cukier mam podwyższony i pies na ptasie mleczko ze mnie. Chyba sto dziesięć, czasami dochodzi do stu dwudziestu. To samo cholesterol: zawsze powyżej normy.
– Porfiria?
Nie wiedziałem, co oznacza, jakoś nie zdarzyło się zguglować, więc dla pewności bez mrugnięcia okiem odpowiedziałem, że tak, jak najbardziej, jest i porfiria, zaawansowana niestety.

We własnej biografii także wskazuje winy, zaniechania, zagrożenia. Sieniewicz rysuje tu dość grubą kresą szereg analogii między bohaterem a zbiorowością, między szpitalem a Polską, między chorobą fizyczną jednostki a zapaścią całej wspólnoty. Śledziennik jako chory staje się metaforyczną figurą polskiego inteligenta, przemykającego bokiem przez tłum flejersów:

Instynkt mi podpowiada, żeby mocniej przycisnąć torbę do piersi i między flejeruchami wypowiadać najbardziej taktowne, grzeczne: „przepraszam”, „przepraszam” (…). Niestety instynkt mnie zawodzi, ponieważ im grzeczniej, im kulturalniej proszę o przejście, tym mocniej ściągam na siebie złowrogie spojrzenia. I już za plecami słyszę: Pedał! Już w kark dostaję „ciotą”, już ktoś mi „zbokiem” i „pederastą” podstawia nogę.
Zakompleksiony, grzeczny z wiecznym poczuciem winy niepopularny pisarz i inteligent jest w stanie wyłącznie wewnętrznie ujawnić swój system wartości. Tutaj właśnie, w tym studium słabości polskiego inteligenta, leży chyba największa wartość tej książki, którą trzeba wyłuskać z szeregu prostych analogii. Kadłubek Władysław, towarzysz Śledziennika z sali szpitalnej, to oczywiście wyjątkowo złośliwa aluzja do polskiej prawicy, czy w ogóle nawet polskiego społeczeństwa, które tutaj jest beznogim wampirem ze sztuczną szczęką. Polskie społeczeństwo jest według autora nie tylko chore, ale też w swojej chorobie rozkochane, celebruje własną słabość i jednocześnie agresywnie atakuje wszystkich wokół:

W imię Boga i Ojczyzny – fuck off!– wołają uczestnicy prawicowego przemarszu. Diagnoza Sieniewicza jest słuszna, ale też mało odkrywcza, bo nie mówi nam tu niczego, o czym nie napisały wcześniej tygodniki opinii.

Sieniewicz kreuje głównego bohatera jako kogoś, kto staje po stronie Żydów, genderystów, liberałów i kosmopolitów, kto nie wierzy w nic poza literaturą. Ale jednocześnie jedynie we śnie potrafi odpowiedzieć flejersom:

Suwać się chuje! Wypierdalać! No już, z drogi, pojeby!

Na jawie bowiem nie chce urazić uczuć, nie potrafi wejść w polemikę, szuka kurtuazyjnych, dyplomatycznych sformułowań, gdy pan Władysław pyta o jego poglądy na 10 kwietnia i Smoleńsk. Zakompleksiony inteligent, pisarz z poczuciem winy, świadomością obywatela drugiej kategorii daje się wykorzystać w kolejnych szpitalnych rozgrywkach między pacjentami. Skoncentrowany na sobie, ma poczucie przewodzenia, czuje się autorem, mózgiem operacji mającej na celu unieszkodliwienie gangu handlarzy tabletkami. Ostatecznie jednak zostaje (po raz kolejny), oszukany, zepchnięty na boczny tor. Ster przechodzi w inne ręce. Inteligent znów przegrywa.

Intryga pacjentów otrzymuje swoje rozwiązanie, nie ma jednak żadnego projektu wyjścia ze stanu winy i frustracji, bierności i choroby. Śledziennik pozostaje na walizce, sam.
Trzeba czekać na kolejną powieść, bo ta – z perspektywy innych utworów Sieniewicza – wydaje się przesileniem. Zobaczymy, co ono przyniesie.

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *