Nienazwane

Świat w potrzasku

Joanna Gierak-Onoszko, 27 śmierci Toby’ego Obeda

Dowody na Istnienie 2019

O tym reportażu pisano chyba najwięcej w tym roku, ale udostępniam tutaj swój tekst, bo trochę inaczej przeczytałam tę książkę i wygrzebałam w niej kilka interesujących rzeczy, o których nie pisano. Wersja krótka jest taka: książka jest dobra, czytajcie koniecznie. Wersja długa ma 15 tysięcy znaków.

Dawno nie było w Polsce tak mocnego debiutu non-fiction – Gierak-Onoszko idzie w ślady Filipa Springera i Małgorzaty Rejmer, bo daje nam książkę niezwykle dojrzałą, wielowymiarową, pozostawiającą czytelnika z głębokim poczuciem zdobycia wiedzy, ale jednocześnie stawiającą wiele pytań bez odpowiedzi.

Kluczową figurą organizującą porządek w 27 śmierciach Toby’ego Obeda jest potrzask, poczucie bycia w pułapce. Trudno na takim fundamencie zbudować reportaż, tymczasem autorka właśnie wokół takiej figury negatywnej organizuje swoją opowieść i używa jej zarówno na poziomie porządkowania wywodu, jak i na poziomie autotematycznych uwag warsztatowych. Ten karkołomny manewr przeprowadza po mistrzowsku.

Niektórzy będą czytać tę książkę jako opowieść o złu Kościoła (zarówno katolickiego, jak i protestanckiego). Sądzę jednak, że „27 śmierci…” daje czytelnikowi polskiemu zdecydowanie więcej niż tylko mściwą przyjemność z lektury o zbrodniach księży i zakonnic. Już sam punkt wyjścia uruchamia kontekst polityczny i kolonialny: w latach 90. Phil Fontaine, jeden z potomków Pierwszych Narodów Kanady ujawnia, że w szkole z internatem był maltretowany i wykorzystywany seksualnie. Za nim podążają inne świadectwa, rusza wielka fala, powstaje pozew zbiorowy, państwo kanadyjskie nie może się wypłacić, nie przestaje przepraszać. Okazuje się bowiem, że system szkół (zawsze z internatem, by izolacja była pełniejsza) powstał po to, by z dzieci pochodzące z plemion koczowniczych, zajmujących się w przeszłości myślistwem i zbieractwem na dalekiej Północy, uczynić pokornych poddanych Korony. System ten miał dwa cele: po pierwsze, dokonać jak najszybszej ich akulturacji do języka, wiary, wartości i norm białego społeczeństwa opierającego się na europejskich wartościach. Po drugie zaś, ograniczyć edukację do przekazywania podstawowych wiadomości, tak, by „ucywilizowani dzicy” mogli podjąć pracę w prostych zawodach, czyli mówiąc brutalnie, by zamienić ich w armię słabo wykształconych służących dla białych osadników. Szkoły te były obowiązkowe dla wszystkich dzieci z rdzennych plemion. Z ich zeznań i opowieści powstał obraz potwornego aparatu represyjnego: opartego na biciu, głodzeniu, molestowaniu seksualnym. W niektórych placówkach edukacyjnych ten zestaw podstawowy rozszerzano o wymyślne tortury, takie jak sadzanie na krześle elektrycznym, męczenie zimnem, podawanie do spożycia wymiocin itp. Gierak-Onoszko okazuje się autorką niezwykle wstrzemięźliwą jeśli chodzi o opisy przemocy – podaje z reguły ich ułamki, nie chce podkręcać pracy wyobraźni czytelnika. Robi raczej przeciwnie, odziera przemoc z atrakcyjności, a wzmacnia za to oskarżenie moralne. Są to oczywiście same nudy, ale na szczęście dla czytelnika. Sugestywne napomknienia o wodzie święconej jako lubrykancie, albo fotelu dentystycznym z pasami niewykorzystywanym wcale do leczenia dziecięcego uzębienia w zupełności wystarczają, by czytelnicza fantazja hulała i oblewał nas zimny pot. To jedna z takich książek, które czytałam niezwykle długo oraz w małych partiach, i miało to nic wspólnego z dawkowaniem sobie przyjemności estetycznej.

Opuszczenie szkoły nie jest wcale wyjściem z pułapki, w jakiej tkwią dzieci, bo o ile szkolni opiekunowie słabo przekazywali szczątkową wiedzę, o tyle naprawdę dobrze przyuczali swoich podopiecznych do przemocy. Ten wzór zachowań wynoszą oni zatem ze szkoły, nie ma wyjścia z potrzasku: stosują przemoc wobec młodszych w szkole, księża i zakonnice posługują się dziećmi w czasie tortur albo zboczonych sesji seksualnych. Dzieci zatem także na własną rękę posługują się przemocą: ostatni rozdział opowiada o gwałtach, jakich doświadcza dziewczynka poza szkołą od swoich kolegów z wioski, dzieci bliskich przyjaciół rodziców. Gdzie indziej Gierak-Onoszko notuje opowieści dzieci tych ocalonych (survivors w Kanadzie oznacza tych, którzy przeżyli szkoły z internatami) – chłodny wychów, blokady emocjonalne rodziców, nagłe, niekontrolowane wybuchy furii, milczenie i alkoholizm – to spadek wyniesiony ze szkoły, pułapka, z której nie daje się wyjść nawet dla własnego potomstwa, model wychowania, jakiego miłość rodzinna nie przezwycięży.

Opowieść o dziecięcym cierpieniu, brak wsparcia, samobójstwach i ich zacieraniu albo lekceważeniu przez system, łowach na uciekinierów przy użyciu psów to tylko jeden z wątków. Uruchamia on mocny dyskurs postkolonialny, bo widać wyraźnie, że Pierwszych Narodów prawo dotyczy jakby mniej – z większym opóźnieniem zaczyna się poszukiwać zaginionych dzieci, z większą ufnością przyjmuje wyjaśnienia pisane przez kościelnych przełożonych w szkołach. Ten wątek jest jednak historycznie zamknięty i Gierak-Onoszko, opisując go, ustawia się w pozycji chłodnej kronikarki, zdystansowanej buchalterki, która przedstawia polskiemu czytelnikowi przebieg pewnego nadużycia. Drugi wątek to opowieść o działaniach państwa i instytucjonalnym przepracowaniu pokoleniowej traumy. Tutaj ujawnia się inny rodzaj potrzasku: po początkowym, dość krótkim okresie milczenia, państwo kanadyjskie przeprasza i prosi o wybaczenie, wypłaca odszkodowania idące w miliardy dolarów (choć podzielone na ocalonych to niewielkie już kwoty), burzy pomniki ojców założycieli, którzy wymyślili system akulturacji rdzennych mieszkańców, wyrzuca ich imiona z nazw instytucji. Na marginesie pozostawić tu trzeba wątek milczenia Kościoła – w Polsce zresztą chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać wagi owego milczenia i kryjącej się za nim przemocy, a także niezgody na uznanie własnej winy.

Państwo kanadyjskie urządza procesy tym wychowawcom, którzy jeszcze żyją – robi zatem więcej niż Niemcy w latach 50., Rwanda w latach 90., Kambodża w latach 2000. Gierak-Onoszko opisuje zatem pewnego rodzaju światową awangardę w przepraszaniu, państwowym, administracyjnym dążeniu do zadośćuczynienia, przepracowania pamięci. To ciągle jednak za mało, przeprosiny premiera nie uzdrawiają psychiki, odszkodowanie nie wystarczy na terapię, część ocalonych zresztą już nie żyje. Kanadyjskie współczucie nie przekłada się na zmianę w strukturze zatrudnienia, gdzie rdzenni mieszkańcy wykonują słabiej płatne prace, mają gorszy dostęp do dóbr kultury, pozostają praktycznie niewidoczni w Toronto – mieście wielokulturowym, ale mało rdzennym. Kolejne miliony pompowane w system opieki zdrowotnej i profilaktyki uzależnień nie zmieniają faktu, że w rezerwatach rośnie odsetek alkoholików i narkomanów, że na wysokim poziomie utrzymują się statystyki samobójstw. W tym reportażu autorka dokonuje znamiennego przesunięcia: czyni ze sprawy szkół z internatem pryzmat skupiający wszystkie współczesne problemy Kanady i takie ustawienie sprawy wydaje mi się gestem subwersywnym wobec wielu narracji dominujących, tych turystycznie atrakcyjnych, skupiających się na syropie klonowym i łyżwiarzach. To także opowieść szalenie feministyczna, bo to kobieta ustawia tu krzywdę dzieci jako podstawę rozważań o okrucieństwie i bezprawiu współczesnego państwa. Tutaj właśnie, jak sądzę, leży prawdziwa wartość 27 śmierci Toby’ego Obeda, selekcja materiału nosi wyraźne autorskie piętno, a jednocześnie nie daje czytelnikowi wrażenia, że jest manipulowany i w jakiś sposób wciągany w świat osobistych skojarzeń.

Państwo z zasady nie może mieć ludzkiej twarzy, choć taką próbuje przybrać. Gierak-Onoszko zachowuje ciągle dystans do opisywanych wypadków, jest nieufna wobec oficjalnych gestów. Jej tytułowy bohater dostąpił zaszczytu spotkania z Justinem Trudeau. Toby, maltretowany w szkole, zaskarża państwo o to, że oderwało go od rodziców jako kilkuletniego chłopca, oddzieliło od rodzeństwa, że nie poznał nigdy miłości i rodzinnego ciepła, że nie wie, jak wygląda dom i funkcjonuje rodzina. Mówi też, że nie przyjmie przeprosin premiera, nie uściśnie mu dłoni. Trudeau wita się z nim w kuluarach choć w obecności kamer, łapie w objęcia okaleczonego Toby’ego. Czułość i zrozumienie przychodzą tu pod postacią śmierdzącego politycznym fałszem uścisku, objęcie zastępuje politycznie poprawnie uścisk dłoni – ale czy jest bardziej szczere?

Gierak-Onoszko pokazuje zatem pułapki polityki przebaczenia, oświetla je z różnych stron, bo sięga zarówno po perspektywę białej, konserwatywnej elity intelektualnej (świetny rozdział oparty na rozmowie z konserwatywnym działaczem Jonathanem Kayem, którego wywodom przysłuchuje się jego milcząca pomoc domowa z Filipin), jak i po spojrzenie potomków rdzennych mieszkańców, bezrobotnych i cierpiących na chorobę alkoholową. Między nimi zaś umieszcza, stroniąc od obrazów skrajnych, ludzi z warstw pośrednich, drobnych przedsiębiorców, profesorów uniwersyteckich, prawników, badaczki, socjolożki, polityków o rdzennych korzeniach. To ich głosy łączą się w obraz kolejnych pułapek, także w nadrzędną wobec nich pułapkę pamięci: ani wybaczenie, ani wypłata odszkodowań, ani kolejne procesy nie są w stanie bowiem przerwać traumy, wygasić cierpienia. Światło w tym ponurym tunelu pamięci pojawia się dopiero w ostatni rozdziale, stanowiącym zarazem mroczne, jak i pełne nadziei domknięcie. Spowiedź Evelyn, gwałconej przez kolegów ze szkoły, dopisuje nowe wątki, wzmacnia te przedstawione wcześniej i jednocześnie zapowiada cięcie, zmianę. Jej doświadczenia pokazują bowiem transfer przemocy wyniesionej ze szkoły, potwierdzają niską pozycję kobiet w obrębie systemu (zarówno w ramach norm kościelnych, jak i w ramach norm społeczności plemiennej), ale też pokazują wysiłek indywidualny ocalonych, by pokonać traumę. Krucha równowaga zostaje zburzona, gdy kobieta przez przypadek spotyka jednego ze swoich oprawców – już dorosłego, prowadzącego za rękę dziecko. Najważniejsze zaś są słowa bohaterki, które Gierak-Onoszko umieszcza w zakończeniu: „Po jakimś czasie uznałam, że tego człowieka spod szpitala ani żadnych innych sprawców z leśnej polany ścigać nie będę. Uważam, że nie mam prawa ich ścigać. Wytaczając proces, zabrałabym dzieciństwo i złamałabym serca ich dzieciom, ich wnukom. Uważam, że nie mam prawa, by niszczyć życie kolejnemu pokoleniu. Cały czas zastanawiam się, po co się właściwie urodziłam. Dziś myślę, że może po to, by zatrzymać ten cykl dziedziczenia traumy”.

Gierak-Onoszko w swoim reportażu o traumie kilku pokoleń mieszkańców Kanady idzie pod prąd przyjętym w Polsce dzisiaj strategiom opowiadania o cierpieniu. Jeśli zestawimy ją z przejmującymi wywiadami Mikołaja Grynberga, książką- wyznaniem Patrycji Dołowy, którzy rozmawiają z ocalonymi z Holocaustu lub ich dziećmi, zobaczymy tę różnicę od razu: autorka „27 śmierci…” cofa się bowiem przed rozmową, większość świadectw, jakie stanowią podstawę materiałową dla jej książki, pochodzi z archiwów i dokumentów, rejestracji wideo, zeznań gromadzonych przez prokuraturę. Gierak-Onoszko nie ma bowiem przygotowania psychologicznego, nie chce na potrzebny tekstu przywoływać wspomnień swoich bohaterów, ożywiać traumatycznych doświadczeń. Zabieg ten nie odbywa się kosztem wartości tekstu, jest jednak świadomie podjętym ograniczeniem. Tu widać zatem jeden z wymiarów pułapki, o której pisałam na początku: autorka świadomie stawia względny dobrostan swoich bohaterów ponad potencjalną wartością świadectwa, jakie stanowić ma jej książka. Taki wybór, rodzaj pułapki warsztatowej, sprawia, że szukać ona musi innych rozwiązań, by wzmocnić wartość dokumentalną reportażu, by zbliżyć czytelnika do opowieści o dziecięcym cierpieniu i milczeniu całego systemu.

Na poziomie warsztatowym ujawnia się jeszcze jedna pułapka – nie ma takiego pochodzenia, które byłoby obojętne dla tego konfliktu. Gierak-Onoszko, polska dziennikarka, mieszkała przez dwa lata w Kanadzie, nie była jednak traktowana przez swoich rozmówców jako osoba z zewnątrz, ktoś, komu można opowiedzieć swoją wersję historii, komu można zawierzyć. Przeciwnie, Gierak-Onoszko to dla potomków rdzennych mieszkańców reprezentantka białych osadników, przyjezdna z Europy, czyli z miejsca przeklętego, generującego historycznie całe zło. Reporterka musi swoim bohaterom udowodnić, że odróżnia się od innych białych dziennikarzy, że cechuje ją wyższa wrażliwość, większa wiedza i poczucie społecznej solidarności. Biali dziennikarze to tutaj właściwie negatywni bohaterowie, oni bowiem pojawiają się na szybkie wizyty studyjne, pobierają foldery z gotowymi kompletami dokumentów i wyciągiem ze świadectw i wracają do siebie, by z tej formatki pisać teksty o konflikcie pamięci w Kanadzie i poczuciu krzywdy „Indian” (to jedno z pierwszy słów, które Gierak-Onoszko wskazuje jako zakazane, deprecjonujące i wskazujące lekceważący stosunek białych do rdzennych mieszkańców). Większość rozmów, które prowadzi zatem autorka, rozpoczyna się zatem od konfliktu, wstępnego oskarżenia, nieufności, egzaminowania autorki z wiedzy o sytuacji rdzennych mieszkańców, rozumienia i definiowania pojęć. „Uprzedzenia i swoją wersję naszej historii zostaw, proszę, na wycieraczce” – mówi jeden z jej bohaterów, tatuażysta. Toby Sicks jasno podkreśla podział między dwoma grupami i zależy mu na tym, żeby ów podział umacniać, a nie zacierać: „Oczywiście, spotkajmy się. Ale ten katalog nie jest dla ciebie. Mam dwa. Jeden komercyjny, otwarty, dla wszystkich, drugi tylko dla swoich. Powiedzmy, że jako biała kobieta zachwycasz się naszą kulturą. Czytasz, uczysz się, zanurzasz się w niej do tego stopnia, że chcesz ją mieć na swoim ciele. W porządku, to miłe. Mogę ci zaproponować wzór inspirowany misiem, ptakiem, co tam sobie zechcesz. Ale nie wytatuuję ci kruka, żółwia ani innego zwierzęcia, które symbolizuje jeden z naszych klanów. Jeśli nie jesteś z klanu Niedźwiedzia, nie możesz nosić niedźwiedzia na ramieniu. To chyba oczywiste”. Taki układ sprawia, że Gierak-Onoszko traci, a właściwie nie otrzymuje na wstępie uprzywilejowanej pozycji. Nie uruchamia się tu konwencja towarzyska, która otwiera często pole do pracy reporterki, stąd jej wysiłek musi być większy. Autorka musi udowodnić swoim bohaterom, że mentalnie nie stoi po stronie osadników, przywożących koce zarażone ospą sto lat wcześniej.

Podobnie jak w przypadku świetnych debiutów Springera i Rejmer, dostajemy opowieść niezwykle gorzką, pozbawioną szansy na happy end, dokumentującą splątanie pojęć i pragnienie upamiętnienia bólu. Podskórny konflikt, który zarysowuje ona w swoim tekście, nadając całej opowieści pewną wyraźną całość, dotyczy bowiem zderzenia pamięci: państwo reprezentowane przez potomków białych osadników pragnie przebaczenia, przezwyciężenia traumy. Chce doprowadzić do społecznej zgody, konsensusu, przyklepania cierpienia, bo status ofiary, jakim cieszą się teraz Pierwsze Narody przyciąga duże zainteresowanie, i daje im większą rację moralną, silniejszy głos medialny, co przekłada się na wymierne interesy ekonomiczne, jakie administracja prowadzi na terenach rezerwatów – ropociągi, wyrąb lasów itp. Potomkowie rdzennych plemion nie chcą zaś, by z ich powolnego lizania ran czynić szybki proces uzdrowienia, próbują zachować, zatrzymać niejako pamięć o ich cierpieniu. Z tych dwóch wektorów Gierak-Onoszko czyni siłę napędową swojego tekstu, jego podskórną, wewnętrzną logikę.  

Przez jakiś czas publikowałam te najdłuższe artykuły o reportażach w „Małym Formacie”. Był to cykl „Czytanie non-fiction”, który już się skończył. Zobaczymy, jak sprawdzą się teksty długości 10-15 tysięcy znaków tutaj.

Comments

Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *